Strona:PL Karol May - Winnetou 05.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   198   —

z amunicyą i nabiłem sztuciec nanowo. Podczas tego wydałem odpowiednie zarządzenia, które zmierzały do natychmiastowego zabicia czterech wodzów, gdyby nas chciano zaatakować. Potem wyszedłem z chaty. Straże odsunęły się nieco z uszanowania dla wodzów, a opodal stała znaczna liczba Komanczów, którzy podeszli byli za wodzami ciekawi dalszego przebiegu przygody. Zwróciłem się najpierw do straży:
— Czy moi bracia słyszeli, że zostałem wodzem Komanczów?
Zapytani spuścili oczy na znak potwierdzenia.
— Niechaj tedy czerwoni wojownicy dobrze pilnują namiotu i nie pozwolą wejść nikomu, dopóki wodzowie nie rozkażą.
Teraz przystąpiłem do innych.
— Niechaj moi bracia zwołają wszystkich na naradę!
Komancze rozprószyli się, ja zaś udałem się na oznaczone miejsce. Kto nie zna zwyczajów Indyan, ten osądziłby moje zachowanie się jako wysoce zuchwałe, ale taki postąpiłby niesłusznie. Indyanin nie jest bynajmniej tym „dzikim“, za jakiego się go uważa. Ma on swoje niewzruszone prawa i obyczaje. Kto z nich umie korzystać, nie naraża się na wielkie niebezpieczeństwo. W tym wypadku zresztą chodziło już z góry o śmierć albo życie, więcej zatem aniżeli życia nie mogłem na szwank wystawić przez żadne gorsze zuchwalstwo.
Po drodze udało mi się zatrzeć ślady nieznacznego pchnięcia w ramię, poczem usiadłem tam, gdzie przedtem siedziałem. W dziesięć minut cały plac zapełnił się wojownikami. W środku pozostało wolne miejsce, gdzie usiedli uprzywilejowani. Wszędzie zgromadzeniu towarzyszy zwykle wielki zgiełk, tu jednak pośród tak zwanych dzikich nie padło ani jedno słowo. Każdy przyszedł poważnie i cicho, wyszukał sobie miejsce i stał potem bez ruchu jak posąg, czekając na to, co miało nastąpić.
Skinąłem na odszczególnionych, żeby się do mnie