Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   417   —

bronił się, lecz bezskutecznie. Nie był wprawdzie skrępowany, ale czterej zwycięzcy trzymali go w szachu nożami. Jeńcem był mój nieostrożny Sam! Postanowiłem natychmiast nie zostawić go w niewoli, choćbym to miał życiem przypłacić.
— Sam Hawkens! — zawołał, poznawszy go Santer. — Good evening, sir! Nie spodziewaliście się chyba zobaczyć się tutaj ze mną?
— Łotrze, zbóju, morderco! — odrzekł mu nieustraszony człowieczek, chwytając go za gardło. — Dobrze, że cię mam, otrzymasz teraz nagrodę, jeśli się nie mylę!
Napadnięty bronił się, czerwonoskórcy przyskoczyli i oderwali Sama. Powstało zamieszanie, z którego ja skorzystałem czemprędzej. Wziąłem do rąk oba rewolwery i rzuciłem się w sam środek Indyan.
— Old Shatterhand! — krzyknął Santer i uciekł ze strachu.
Posłałem za nim dwie kule, które go jednak nie dosięgły, resztę strzałów dałem do Indyan, którzy się też cofnęli.
— Precz stąd, dokładnie za mną! — zawołałem na Sama.
Zdawało się, że czerwonoskórcy z przerażenia stracili zdolność do ruchu. Stali, jak skamieniali, chociaż do nich strzelałem, ale umyślnie nie w miejsca niebezpieczne. Wziąłem Sama za rękę i porwałem go z sobą przez lasek na dół w łożysko rzeki. Odbyło się to wszystko tak prędko, że od mego ataku upłynęła zaledwie minuta.
— All devils, to się stało w sam czas! — rzekł Sam, kiedy zeszliśmy na dół. — Te draby mnie...
— Nie gadajcie, lecz chodźcie za mną! — przerwałem mu, puszczając jego rękę i zwracając się w prawo w dół rzeki, bo należało odejść od owego lasku na odległość strzału.
Teraz dopiero przyszli zaskoczeni i osłupiali czerwonoskórcy do siebie. Zawyli za nami tak, że zagłuszyli