Ubrani byli jak cowboye[1] i uzbrojeni w strzelby, noże i rewolwery. Na dwadzieścia kroków przed nami wstrzymali konie, wzięli strzelby do rąk wedle zwyczaju, a jeden z nich zawołał do nas:
— Good day, panowie! Czy należy trzymać palec na cynglu, czy też nie?
— Good day, bracia! — odrzekł Sam. — Odłóżcie śmiało pukawki! Nie mamy zamiaru was pożreć. Czy wolno zapytać, skąd idziecie?
— Z nad starej Mississipi.
— A dokąd się udajecie?
— W górę, do Nowego Meksyku, a stamtąd do Kalifornii. Słyszeliśmy, że potrzeba tam pasterzy wołów i że ich lepiej płacą niżeli tam, gdzieśmy dotąd byli.
— Może macie słuszność, sir; ale przed wami jeszcze daleka droga, zanim dostaniecie to piękne stanowisko. My stamtąd wracamy do St. Louis. Czy droga teraz wolna?
— Tak. Nie słyszeliśmy przynajmniej o czemś przeciwnem. Ale i w takim wypadku nie byłoby o was obawy, bo jesteście w dość wielkiej liczbie, chyba, gdyby czerwoni gentlemani odprowadzili was tylko niedaleko.
— Dalej jadą tylko ci dwaj wojownicy z córką i siostrą, Inczu-czuna i Winnetou, wodzowie Apaczów.
— Co mówicie, sir! Czerwona lady udaje się do St. Louis? Czy można wiedzieć, jak się nazywacie?
— Czemużby nie! To uczciwe nazwiska i nie potrzeba ich wcale ukrywać. Ja się nazywam Sam Hawkens, jeśli się nie mylę. To są moi towarzysze Dick Stone i Will Parker, a tu obok mnie widzicie Old Shatterhanda, boya, który szarego niedźwiedzia nożem przebija, a najsilniejszego człowieka obala pięścią na ziemię. Czy będziecie teraz łaskawi wymienić nam swoje nazwiska?
— Chętnie. Słyszeliśmy już o Samie Hawkensie, ale o tamtych gentlemanach nie. Ja nazywam się Santer
- ↑ (Kauboj) pastuch stepowy.