Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   376   —

i nie jestem takim słynnym westmanem jak wy, lecz prostym biednym cowboyem.
Podał także nazwiska swoich trzech towarzyszy, których sobie nie spamiętałem, zapytał jeszcze o to i owo i odjechali. Gdy się oddalili, spytał Winnetou Sama:
— Dlaczego mój brat tak dokładnych udzielił tym ludziom wiadomości?
— Czyli miałem im tego odmówić?
— Tak.
— Nie wiem, dlaczego? Pytali nas uprzejmie, musiałem więc odpowiedzieć tak samo; tak przynajmniej postępuje zawsze Sam Hawkens.
— Nie dowierzam uprzejmości bladych twarzy. Byli uprzejmi, gdyż nas było ośm razy tyle, co ich. Przykro mi, że wyjawiłeś im, kim jesteśmy.
— Czemu? Czy sądzisz, że nam to co zaszkodzi?
— Tak.
— W jaki sposób?
— W różnoraki. Nie podobały mi się te blade twarze. Ten, który z tobą rozmawiał, miał oczy niedobre.
— Tego nie zauważyłem. Ale to nic, choćby nawet tak było. Niema już ich, oni jadą tam, a my tam. Ani im przez myśl nie przejdzie wracać i nam się naprzykrzać.
— Mimo to chcę się dowiedzieć, co zrobią. Niech moi bracia jadą dalej pomału, a ja z Old Shatterhandem zawrócę za temi blademi twarzami, aby się przekonać, czy istotnie pojadą dalej, czy też to tylko udają.
Podczas gdy wszyscy ruszyli dalej, zawrócił Winnetou ze mną dotychczasowym naszym śladem za czterema obcymi. Muszę przyznać, że i mnie nie podobał się ten Santer, a jego trzej towarzysze nie wzbudzali też zbytniego zaufania. Nie umiałem sobie tylko wytłumaczyć, co chcieliby, lub mogli nam zrobić. Gdyby to nawet byli ludzie, którzy zamieniają cudzą własność na swoją, to zapytywałem siebie daremnie, czy skłoniłoby ich co do przypuszczenia, że u nas można coś porwać. A gdyby wreszcie nawet i tak myśleli, to wydało mi się nieprawdopodobnem, żeby się odważyli uderzyć samoczwór na trzydzieści siedm