Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   348   —

— Czy chcecie jej także dać swoją wygarbować?
— Nie puszczajcie się na dowcipy, sir! Ja nie żartuję! Z nią żyłbym szczęśliwie... rozumiecie mnie? Ma pełną, okrągłą twarz, jak księżyc.
— Z pierwszą i ostatnią kwadrą?
— Proszę raz jeszcze nie robić żartów z księżycem! Ona jest pełnią i ożenię się z nią, jeśli się nie mylę.
— Ale nowiu chyba z tego nie będzie. Jak zawarliście tę znajomość?
— Właśnie dzięki garbarstwu. Pytałem o najlepszą garbarkę dla mojej niedźwiedziej skóry i polecono mi Kliunę-ai jako taką. Zaniosłem jej skórę i zauważyłem, że upodobała sobie.
— W skórze?
— Nonsens! Rozumie się, że we mnie.
— To świadczy o dobrym smaku, kochany Samie!
— Tak, ona go ma! O, jej bynajmniej nie brak wykształcenia! Dowodem to, że nie tylko skórę wygarbowała, lecz także uszyła mi z niej ubranie. Jak wam się w niem podobam?
— Elegant pierwszej wody!
— Gentleman, nieprawdaż? Tak gentleman! Omal ze skóry nie wyskoczyła, ujrzawszy mnie w tem ubraniu. Wierzcie mi, sir, że się ożenię!
— A gdzie wasze stare ubranie?
— Wyrzuciłem.
— Tak, tak! A pewnego pięknego poranku zapewnialiście, że tej bluzy nie sprzedalibyście za dziesięć tysięcy dolarów.
— To było wtenczas, kiedy nie było Kliuny-ai. Czasy się zmieniają. Well!
Mały konkurent w niedźwiedziej skórze odwrócił się i odszedł dumnym krokiem. Sympatya, jaką miał dla pięknej Indyanki, nie wzbudziła u mnie żadnych moralnych obaw, ani wątpliwości, gdyż wystarczyło na Sama popatrzeć, aby się uspokoić pod tym względem. Te kolosalne stopy, te cienkie, a krzywe nóżki, a wreszcie twarz..! Wyglądał, jak Pastrana męskiego rodzaju