Przejdź do zawartości

Strona:PL Karol May - Jego Królewska Mość.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Kurcie, widzę dokładnie. Tam, w głębi twoich oczu jest coś, co chciałbyś ukryć; odkryłam to jednakże. To wygląda jak dumna, uporczywa decyzja. Czy zechcesz skłamać, drogi Kurcie?
— Nie! Nigdy! — zapewniał.
— No więc powiedz, czy moje serce słusznie przypuszcza!
— Przyrzekasz, że będziesz dyskretna?
— Rozumie się! — rzekła gorąco. — W sprawach honoru nie można nikogo zdradzać.
Była wzruszająca w swej dziecięcej prostocie. Zmusił się do spokoju:
— Odgadłaś, Różyczko.
— A zatem pojedynek, naprawdę pojedynek. Kurcie, wiedziałam to, czułam, przeczułam. Czy wierzysz więc, że cię kocham?
Spoglądała tak szczerze, że przycisnął usta do jej rąk i odpowiedział cicho:
— Wielkie to dla mnie szczęście, że mogę temu wierzyć.
— Tak, to wielkie szczęście, kiedy się serca do siebie skłaniają i kiedy można pokładać w sobie wzajemną ufność. Taką ufnością obdarzam ciebie. Czy myślisz, że niepokoi mnie twój pojedynek?
— Nie?
— Nie. Ani trochę. Pokonasz swego przeciwnika. Ale mama ma obawy. Wiedząc, że mi wszystko opowiesz i że pojedynki odbywają się szybko, prosiła, abym z tobą dziś jeszcze pomówiła.
Z oczu jego poznała, że był naprawdę dumny z tego zaufania.

141