niach, — szepnął Winnetou. Mam nadzieję, że nas jednak nie odkryją.
— A jeśli? — zapytałem.
— Schwytamy ich.
— Ale musimy zapobiec krzykom!
— Lewą ręką schwytamy ich za gardło, a prawą zatopimy noże w sercach.
— Nie. Przecież nam nic nie zawinili.
— W takim razie wątpię, czy uda się ich tak powalić, aby nie krzyknęli.
— O, niejednokrotnie już ten chwyt stosowaliśmy.
— Ale raz może zawieść!
Miał stanowczo rację, ale nawet użycie noży nie zapewniało jeszcze powodzenia, dlatego lepiej było oszczędzić życie obu wojowników.
Nie skradali się, tylko chodzili, więc przy świetle ogniska mogliśmy ich dokładnie widzieć. Zeszli po drabinie i podążyli na lewo, ostrożnie badając teren. Ze skrupulatności poszukiwań mogliśmy wnioskować, że dotrą do naszego kąta.
Istotnie, tak się też stało. Zbliżali się coraz to bardziej. Odległość między nami zmniejszała się z dziesięciu na osiem — sześć, cztery kroki. Spodziewałem się, że podejdą bliżej. W takim razie skoczylibyśmy im do gardła. Ale, niestety, przystanęli i, pochyleni, wpatrywali się w nasze schronisko.
— Co tam leży? — zapytał jeden.
— To człowiek! — odpowiedział drugi.
Strona:PL Karol May - Jasna Skała.djvu/59
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.