Przejdź do zawartości

Strona:PL Karol May - Jasna Skała.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Sennor, przespał pan jednym tchem niespełna dwie godziny.
— A co pani robiła podczas snu sir Emery’ego? — zapytałem.
— To i owo. Przespacerowałem się też trochę po pokojach.
— Czy zajrzała pani do Meltona?
— Naturalnie! Mogę panu nawet powiedzieć, że jego więzienie świeci pustką.
— Czy pani jest przy zdrowych zmysłach?
— A jakże! Drapnął do syna.
— A więc muszę natychmiast — —
Udawałem, że jestem wzburzony; wziąłem lampę i wybiegłem. Judyta pragnęła nacieszyć się mojem zmartwieniem, Emery zaś dreptał za nami mozolnie. Oczywiście, wściekałem się coniemiara, gdym ujrzał rozrzucone rzemienie.
— Ktoś mu pomógł! — krzyknąłem. — Wszak sam nie mógł przeciąć więzów! Gdybym wiedział, kto — — aha, sennora, przypuszczam, że pani wie najlepiej!
— Tak pan mniema? — zapytała z uśmiechem. — Nie będę się wypierała. Tak, to ja, sennor!
— Pani, pani go uwolniła! Ośmieliła się pani?
— Tak, ja, nikt inny! Teraz widzi pan, kto palnął głupstwo, — ja czy pan. Gdzież jest ta powtórna nierozwaga, której się pan po mnie spodziewał? Spełnij więc przyrzeczenie i powiedz, gdzie jest Jonatan Melton. Tak, tak, — roześmiała się na całe gardło — twarz pana jest, upostaciowaniem głupoty. Ruszaj, sennor, błąd swój naprawić!