Strona:PL Karol May - Dolina Śmierci.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ani myślałem zrezygnować z nadziei. Na łaskę nie można było liczyć. Lecz dopiero nazajutrz miano nas zamurować, zatem rozporządzaliśmy dwudziestoma godzinami czasu. A jak wiele może się zdarzyć w ciągu dwudziestu godzin!
Nie spodziewałem się, żeby kto nas odbił. Mogliśmy sobie tylko sami pomóc — ale jak?
Jedyną pociechą było przypuszczenie, że nie zamierzano poddawać nas zbytecznym torturom. Wódz dowiódł słowami i czynem, że szanuje nas jako mężnych wojowników. Niczego więcej nie mogliśmy wymagać.
Dostały nam się porcje mięsa niemniejsze, niż każdemu z Komanczów. Aby nie karmić nas jak niemowlęta, odwiązano ręce, a związano nam nogi. Poza tem obserwowano każdy nasz ruch, najmniejszy nawet. Skoro się posililiśmy, znowu spętano nam ręce.
Spostrzegłem, że Emery podczas tej procedury miał osobliwy, skupiony wyraz twarzy. Widząc, że skierowałem nań uwagę, rzekł po niemiecku:
— Poznałeś coś po mnie?
— Tak. Wolałbym jednak nie spostrzec, gdyż Komanczowie mogli również coś zwietrzyć i powziąć podejrzenie.
Czerwony, który siedział wpobliżu, odezwał się do wodza:
— Obaj biali rozmawiają w języku, którego nie rozumiem.