Strona:PL Karol May - Dolina Śmierci.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A trudności nastręcza aż zbyt wiele!
— Niestety! Poprostu rzucali się w objęcia śmierci. Kiedyśmy ich spotkali, leżeli w piasku niemal zemdleni wraz ze swymi końmi. Gdyby nie sprowadził nas przypadek, zginęliby marnie. Nieco wody postawiło ich jako tako na nogi. Zaprowadziliśmy ich do pobliskiego strumyka — miejsce to znał Winnetou. Radziliśmy im jechać do fortu Griffin. Ale błagali, abyśmy ich odprowadzili na północ, tak bardzo, żeśmy się po długiem wahaniu zgodzili. Zrezygnowawszy z dalszej drogi pojechaliśmy na północ.
— Narażaliście się na wielkie niebezpieczeństwo!
— Rozumie się. Nie wiem, czy dziś, kiedy mam większe doświadczenie, ważyłbym się na coś podobnego. To też później bardzo żałowaliśmy. Winnetou liczył na dwa skupienia wody po drodze. Lecz jedno musieliśmy ominąć, albowiem zebrała się tam liczna kompanja wszelakich rozbójników, a drugie było prawie do dna wyschnięte. Odrobiną wody napoiliśmy konie, sami zaś pojechali dalej, paleni ostrem pragnieniem.
— I to wszystko dla szaleńczych pokus obcych ludzi?
— Tak. Byli to wprawdzie obcy, ale zawsze ludzie, jak słusznie rzekłeś. Ty sam zrobiłbyś na naszem miejscu to samo z niemniejszą gotowością. Znam cię, Emery!
Pshaw! Ale opowiadaj dalej!
— Pozwoliliśmy się ciągnąć koniom, dopóki można było. Ta niewielka ilość wody nie starczyła długo.