Strona:PL Karol May - Dolina Śmierci.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mój brat ma słuszność. Trzeba było posłuchań jego rady. Winnetou był głupcem.
Zabolało mnie bardzo, że taki człowiek, jak Winnetou, nazwał siebie głupcem. Zrehabilitował się jednak później o tyle, że istotnie dogoniliśmy powóz, niestety, w innych zgoła okolicznościach, niż mógł przewidzieć. — —
A zatem do Canadian-river mieliśmy dwa dni drogi, drogi bardzo uciążliwej. Jechaliśmy płaskowzgórzem. Wierzchowce brnęły w głębokim piasku, a żar piekł nas tak dokuczliwie, jakgdybyśmy się dostali do rozpalonego pieca. Jednakże pierwszy dzień dobiegł szczęśliwie do kresu. Po krótkiem wytchnieniu chętniebyśmy pojechali dalej i wykorzystali miły chłód wieczora i nocy, lecz musieliśmy pozostać, albowiem w ciemnościach wszelki ślad ginął.
Nazajutrz znowu z radością spostrzegliśmy kałużę, którą wysuszyły wnet nasze rumaki. Koło południa dotarliśmy do miejscowości, zarośniętej kolczastemi kaktusami. Okrągły owoc zawierał płyn wodnisty, wprawdzie niebardzo smaczny, ale zastępujący spragnionemu wodę. Wiedzą o tem także zwierzęta.
Wypiliśmy tego soku tyle, że ugasiliśmy pragnienie. Rumaki z apetytem pochłonęły całą masę owoców, z których uprzednio zdarliśmy kolce. Potem ruszyliśmy dalej. Liczyliśmy na to, że pod wieczór natkniemy się na jakiś dopływ Canadian-river. Tam nie zbywałoby nam na wodzie i trawie.
Wkrótce po południu atmosfera stała się tak duszna, że ledwo mogliśmy oddychać. Widnokrąg zachodni