Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

grantów; wszelako odgadnąć coś bliższego, dokładniejszego, nie mogłem absolutnie, pomimo, że wytężałem całą swą bystrość i przechodziłem w myśli najdrobniejsze nawet fakty, poddając je skrupulatnemu porównaniu i osądzeniu.
Czułem prawie gorączkowe podniecenie. Musiałem użyć całej siły woli, ażeby leżeć spokojnie, zwłaszcza, że nioobecność mormona trwała aż dwie godziny. O śnie nie było oczywiście mowy. Niebezpieczeństwo wisiało nad nami, a ja nie mogłem powiedzieć, jakie ono jest i kiedy spadnie. Ta myśl odebrała mi sen zupełnie. — Nad nami! Przedewszystkiem nad wychodźcami; ponieważ jednak zająłem się już raz tą sprawą, więc, oczywista, będę ją uważał jakby za swoją i pozostanę przy nich tak długo, dopóki niebezpieczeństwo nie zostanie zażegnane. —
Zadawałem sobie pytania, czy też jestem odpowiednio przygotowany, ażeby stawić czoło niebezpieczeństwu. Odwagi mi nie brakło; mogłem jednakże przyjąć na siebie taką odpowiedzialność? Gdyby mnie wszak unieszkodliwiono, byliby zgubieni ci, którym chciałem dopomóc. Zatem należało starać się przedewszystkiem o własne bezpieczeństwo. — Przypomniałem sobie w tej chwili, że Melton ominął miasto Ures, zapewne dlatego, aby tam nie wiedziano nic o transporcie emigrantów, znajdujących się w drodze do hacjendy del Arroyo; on bowiem, jako kierownik karawany, byłby odpowiedzialny za późniejszy jej los. Przypuszczałem więc, że należało zawiadomić tamtejszą władzę. — Kto jednak miał to uczynić? Naturalnie ja. Kiedy? Jaknajprędzej; a więc jutro z rana. Ponieważ jednak nikt, a tem mniej mor-