Przejdź do zawartości

Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szedł pieszo; konia więc zapewne ukrył, podobnie jak my. Chwilami przystawał, nasłuchując; to pozwalało mi iść za nim niepostrzeżenie. Gdyby szedł prędzej, chcąc mu nadążyć, mógłbym się zdradzić jakimś przypadkowym szelestem. A tak podążałem za nim, gdy postępował naprzód; stawałem, gdy kroki jego cichły, i szedłem dalej, gdy znowu szeleściły. W ten sposób przeszliśmy ćwierć obwodu jeziora i znaleźli się przy ujściu strumienia Arroyo. —
Mniej więcej pięćdziesiąt kroków powyżej ujścia rosła, tuż przy brzegu, wysoka, rozłożysta olcha; wpobliżu nie było żadnych zarośli; otaczała ją polanka, o średnicy kilku metrów. Za ostatnim krzakiem stanąłem, ponieważ kroki umilkły; zapewne zatrzymał się pod olchą. Nasłuchiwałem z natężeniem przez dłuższą chwilę, a jednak nawet najlżejszy szmer nie doszedł moich uszu. Więc należało przypuszczać, że było to umówione miejsce spotkania. Okoliczność ta uniemożliwiała poprostu moje zadanie! Przez polankę nie mogłem przejść absolutnie; spostrzeżonoby mnie natychmiast, zwłaszcza, że miałem jeszcze na sobie dawne jasne ubranie. Jednak to właśnie naprowadziło mnie na pomysł, jedyny, który mógł posłużyć do mojego zamiaru. — Brzegi strumienia były dość wysokie, tak, że mogłem dotrzeć do olchy wpław, nie potrzebując się obawiać, że mnie spostrzegą. Gdybym miał na sobie nowe ubranie, nie przyszłoby mi na myśl przemoczyć go do ostatniej nitki.
Wypróżniłem więc kieszenie, odłożyłem pas ze wszystkiem, co się w nim znajdowało, i, ukrywszy te rekwizyty za krzakiem, zszedłem cicho do wody. Tutaj,