Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wpobliżu ujścia do jeziora, strumień był tak głęboki, że woda sięgała mi ramion; pochylony nieco, zanurzyłem się po usta, ażeby nie spostrzeżono mnie z brzegu. Był bowiem wysoki więcej niż na łokieć, więc mógł mnie zauważyć tylko ten, kto rozmyślnie obserwowałby powierzchnię strumienia. —
Posuwałem się naprzód, powoli, krok za krokiem, ażeby nie wywoływać fal. Im dalej, tem ostrożniej się poruszałem, tem głębiej zanurzałem głowę. Chwilami stawałem, nasłuchując. Tak; — słyszałem głosy! Na brzegu rozmawiali ludzie, prawie szeptem. Po pewnym czasie dosiągłem drzewa, niepostrzeżony przez nikogo; teraz się czułem bezpiecznie; kto mógł w cieniu jego rozłożystych konarów zobaczyć twarz moją?
Chwyciłem się mocno krawędzi brzegu i podciągnąłem powoli wgórę, aż oczy moje znalazły się na równej wysokości z brzegiem. Zobaczyłem dwóch ludzi, siedzących pod pniem drzewa, i słyszałem również, co mówili; był to strażnik okrętowy i jego ojciec, który właśnie w tej chwili się odezwał:
— Oczywiście, hacjenderowi nie przyszło nawet na myśl zgodzić się na moją propozycję!
— Dawałeś za mało? — zapytał syn.
— Nie; nie doszło nawet do targu, gdyż hacjendero z miejsca oświadczył, że nie ma żadnego powodu sprzedawać swej posiadłości. Skoro jednak pokażą się tutaj Indjanie, zaśpiewa inaczej! Gdyby nawet miał ochotę do sprzedaży, to ofiarowałbym tak niską cenę, że do zgody nie doszłoby na pewno. Nie widzę powodu, dla którego miałbym dawać teraz trzy czwarte wartości hacjendy, skoro mogę później cały ten kram dostać za