Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pana odprawić z kwitkiem. Przyzna pan chyba, że pańskie ubranie nie może budzić zaufania, a gdyby pan zajrzał dokładnie w lustro, spostrzegłby na pewno, że pańskie oblicze różni się bardzo od oblicza uczciwego człowieka; wszelako suknie nie zawsze są miarodajne, a może się i to zdarzyć, że człowiek z twarzą złodzieja jeszcze nikogo nie okradł! Ponieważ przytem posyła pana sennor Melton, więc zachodzi przypuszczenie, że pan jest osobą, od której niekoniecznie trzeba stronić. — Więc zostań pan, zostań!
Co miałem sądzić o tym majordomusie? Czy był głupkowaty? Czy miał, jak to powiadają, zajączka w głowie? Miałem wrażenie, że tak nie jest. Wyraz jego twarzy był tak przebiegły, a spojrzenie tak podstępne, że nie mogło tu być mowy o szczególnej jakiejś manji. Nie zwracałem uwagi na to, że mnie przedtem nazywał „ty” i że cała jego perora była dla mnie obelgą. Zapytałem tak uprzejmie, jak dotychczas:
— Czy pańskie zaproszenie odnosi się także do moich towarzyszy?
— Na to pytanie nie mogę jeszcze odpowiedzieć, ponieważ muszę się przedtem zapytać don Timotea.
— Ja myślę, że to jest zbyteczne, gdyż, według pańskich słów, do pana jedynie należy się zwracać w tej sprawie.
— Tak, gdy chodzi o odprawę; skoro jednak kazałem panu zostać, a pan domaga się, abyśmy zatrzymali tu także czerwonych, muszę rozmówić się naprzód z hacjenderem. Niech pan zaczeka! Zaraz przyniosę panu odpowiedź!
Podczas rozmowy zawróciliśmy ku domowi; teraz