Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc zapewne można się z nim widzieć?
— Nie; z takimi ludźmi don nie rozmawia! Jeśli masz jaką prośbę, to jedynie mnie możesz ją przedłożyć. Niechże się dowiem nareszcie, czego chcesz!
— Proszę o przytułek na tę noc dla mnie i dla tych trojga Indjan, z którymi tu przyszedłem.
— Przytułek?! Zapewne z jadłem i napojem?! Tegoby jeszcze brakowało! Tam, w polu, poza granicami hacjendy dosyć miejsca dla takiej hołoty; wynoście się stąd cożywo i to nietylko poza obręb murów, ale poza granice hacjendy! Rozkażę jednemu z pasterzy iść za wami i zastrzelić was natychmiast, gdybyście okazali ochotę przenocować na obszarze naszej posiadłości!
— To zbytnia surowość, sennor! Niech pan pomyśli, że niebawem zapadnie wieczór i że my potem...
— Milczeć! — przerwał mi. — Jesteś wprawdzie białym, ale widać po tobie odrazu, jaki z ciebie ptaszek. A do tego jeszcze czerwoni! Nasza hacjenda nie jest gospodą dla band rozbójniczych!
— Dobrze, sennor, odchodzę! Nie wiedziałem, że posiadam twarz rozbójnika, a sennor Melton, który przyrzekł mi miejsce buchaltera w hacjendzie, nie mniemał chyba, że będzie to dla was tak niebezpieczne!
Odwróciłem się i powoli wracałem mostem. On zaś zawołał za mną:
— Sennor Melton? Buchalter? Czy dobrze słyszę? Więc gdzież pan idzie, panie?! Zostań pan przecież! Chodź pan — chodź pan!
Mimo to szedłem dalej; — pobiegł za mną, chwycił mnie za ramię, zatrzymał, i zapewniał:
— Jeśli pana posyła sennor Melton, to nie wolno mi