Przejdź do zawartości

Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

strzały chłopców. Siodła, uzdy i inne rzeczy, które uratowani Indjanie mieli ze sobą, zostały zabrane na nasze konie.
Następnie musieliśmy wejść na górę, gdyż chciałem obejrzeć Gaty-ya. Squaw[1] została na straży przy koniach. Z łatwością znaleźliśmy ślady Indjanina i drogę, którą dostał się na skałę. Na górze przedstawił się nam interesujący, chociaż okropny widok. Trup leżał wyciągnięty na brzuchu z głową sterczącą poza krawędzią skały; ramiona zwieszone nadół, wystawały po łokcie, a dłonie zacisnęły się tak silnie, że dwururka nie mogła z nich wypaść. Mimo to, zabezpieczyłem naprzód karabin, a potem dopiero odciągnęliśmy trupa od brzegu wąwozu.
— Uff, uff! — zawołali obydwaj chłopcy, spojrzawszy na głowę zastrzelonego. Moje obydwie kule przebiły mu skroń; wobec tej odległości był to jedynie przypadek, lecz później rozgłaszano go przy wszystkich ogniskach obozowych, jako jedno z moich arcydzieł.
Wszystko, co znaleźliśmy przy zabitym, mogli chłopcy zabrać dla siebie. Trupa zostawiliśmy tak, jak leżał. Następnie zeszliśmy ze skały i ruszyliśmy spiesznie w dalszą drogę. —

Pośpiech nasz miał dwa powody: po pierwsze, nic nas już tutaj nie zatrzymywało, a po drugie, należało się spodziewać, że obydwaj zbiegowie powrócą, ażeby poszukać Gaty-ya. Vete-ya przypuszczał najprawdopodobniej, że syn jego spostrzegł mnie i że się schronił w jakieś bezpieczne miejsce. W każdym razie czekał zapewne na niego. Nie mogąc się doczekać, sądziłem, wróci do kotliny, znajdzie trupa, a wtedy — pójdzie mo-

  1. Kobieta.