Strona:PL Karol Dickens - Wigilja Bożego Narodzenia.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pominającego Piotrusia; Piotr zdumniał i wspaniale poprawił kołnierzyk. Sądził przez chwilę, że jest lordem. Wreszcie Tomaszek zanucił cienkim głosikiem balladę o zbłąkanem dziecięciu, zasypanem w śniegach.
Byli to ludzie prości, niezamożni, niewykwintni wcale w obejściu; nikt z rodziny nie był pięknym; ubrani skromnie, nawet biednie, gdyż suknie ich wytarte świeciły łatami, — a jednakże byli szczęśliwi, wdzięczni Bogu i mili ludziom. Gdy Scrooge opuszczał izdebkę, wesołość ich wzrastała, w miarę jak duch skrapiał czarodziejską pochodnią każdy kącik, każdą osobę. Długo stał nad Tomaszkiem, a odchodząc, spoglądał na dziecinę z miłością i politowaniem.
Noc była ciemna, śnieg padał płatami, ogień błyszczał we wszystkich oknach; Scrooge unosił się z duchem ponad ulicami miasta. Najrozmaitsze sceny przesuwały się przed jego wzrokiem: tu wahające światło mówiło o skromnych przygotowaniach do uczty rodzinnej, — tam grono dzieci biegło na spotkanie powracających z miasta sióstr i braci krewnych, przyjaciół; gdzieindziej na roletach rysowały się sylwetki osób, siedzących już u stołu
Sądząc po ruchu na ulicach, można byłoby przypuszczać, że w mieszkaniach nie pozostało nikogo, tymczasem widać było, iż prawie w każdym domu wyczekiwano gości. Duch był uradowany, potrząsał pochodnią, rozlewając wszędzie wesołość i szczęście. Nawet człowiek zapalający latarnie, którego bieg znaczyły nagłe wytryski światła na