Puszysty szron okrywał drzewa. W smutnem świetle księżyca zdawało się, że małe gałązki poobwieszane girlandami chmurek. Ostrożnie zbliżał się do domu, śnieg i suche listki chrzęściły mu pod nogami. Skostniałość zimowej nocy skuwała całą przyrodę, niebo i ziemię.
Okna były zalane wesołem światłem ognia; sylwety migały naprzód i w tył; szum i hałas, jakby radosne powitanie już doleciały do jego uszu.
Stał, nadsłuchując, czy nie doleci go głos jej, zdawało mu się nawet, że słyszy. Był już u drzwi, gdy te nagle otworzyły się, a kobieca postać z ciemności wpadła na niego i odskoczyła z trwogą.
— Klemensi — rzekł, czyś mnie nie poznała?
— Nie wchodź! — krzyknęła, odsuwając go. — Nie wchodź, na miłość Boga! Oddal się!
— Co się stało? — zawołał Alfred, nie domyślając się.
— Nie wiem. Nie pytaj. Ja.. ja... strasznie pomyśleć. Idź, idź stąd!
W tem w domu powstała straszna wrzawa. Klemensi z rozpaczy chwyciła się za głowę. Rozległ się rozdzierający krzyk, którego nie mógł zagłuszyć żaden hałas i Grez, w rozpaczy łamiąc ręce, wybiegła z domu.
— Grez! — schwycił ją za ręce. — Co się stało? Ona umarła?
Strona:PL Karol Dickens - Walka życia.djvu/89
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.