Strona:PL Karol Dickens - Dzwony upiorne.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 49 —

— Jego dzieci — mówił do siebie Toby — a oczy jego zaszły mgłą — jego córki... Wielcy panowie będą się o nie starać...I wyjdą za mąż i mogą być szczęśliwemi żonami i matkami i mogą być tak ładne jak Małgo...
Nie mógł wymówić jej imienia. Końcowa zgłoska nabrzmiała w jego gardle do rozmiarów całego alfabetu.
— Już dobrze — pomyślał Toby — wiem dobrze, o co mi chodzi. A to mi wystarcza w zupełności. I z tą pocieszającą myślą podreptał dalej.
Dzień był bardzo mroźny. Powietrze przeźroczyste, lecz ostre i dojmujące. Słońce zimowe, niezdolne wprawdzie do ogrzewania, jasno jednak spoglądało na lód, którego nie mogło stopić, i rozpalało w okół niego promienną aureolę. Innym razem Trotty byłby z tego zimowego słońca wysnuł naukę dla biedaków, ale dziś był całkowicie niewrażliwym.
Rok doszedł dziś do sędziwego wieku. Cierpliwy rok od początku do końca znosił był zarzuty i oszczerstwa swych potwarców i wiernie pełnił swą pracę. Wiosną, latem, jesienią, zimą. Odbył cały przepisany mu kołobieg, a teraz oto skłaniał znużoną swą głowę,