Długo jeszcze siedział w zamyśleniu. Nareszcie wstał, zebrał się, dosiadł konia i popędził przez oświetlone ulice.
Zbliżywszy się do domu pana Dombi, spojrzał na górne okna, gdzie dawniej siadywała Florcia z Dyogenesem. Karker uśmiechnął się.
— Był czas — pomyślał — kiedym nie bez przyjemności śledził i ciebie, mała gwiazdko. Lecz oto na horyzoncie pojawił się lśniący planeta — i zatraciłaś się w jego blaskach.
Skręcił na rogu i szukał oczami okna po drugiej stronie domu. Inne myśli, inne wspomnienia obudziły się w duszy: jakaś wspaniała postać, ręka, pióra ze skrzydeł pięknego ptaka, białe łono, falujące pod suknią, jakby w przeczuciu nadciągającej burzy...
Stał przez chwilę, nareszcie pomknął w ciemne i puste ulice.
Fatalny zbieg okoliczności! Pyszna kobieta nienawidziła go z głębi duszy a musiała przywykać do niego — i oto on jedyny człowiek, który zdobył sobie prawo rozmawiania z nią o mężu. Znała go doskonale i on ją znał — więc nie było między nimi wzajemnej ufności a tymczasem codzień zbliżał się ku niej bardziej. I wizya tej kobiety stała przed jego wyobraźnią, gdy tak pędził nocą.
Jakto — nawet zgodna z prawdą? Tak. Duma jej, wstręt, nienawiść były dlań równie
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/61
Wygląd
Ta strona została przepisana.