Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dziś rano w biurze mówiono, że ma się lepiej.
— Niby to w biurze interesują się sprawami lub zdrowiem pana Dombi? Możesz sobie, ile ci się podoba, nakładać maskę obłudy, widzę na wylot i ciebie i całą biurową zgraję. Niema tu ani jednego człowieka, coby choć odrobinę cenił pryncypała.
— Nie wiem, kto ci to powiedział. Ale to nie zgadza się z rzeczywistością. Ktoś ciebie mylnie informuje. To są twoje podejrzenia tylko.
— Nie podejrzenia — lecz pewność. U wszystkich jednaka piosenka. Wszyscyście pogardy godni, wstrętne psy, wyjecie jednym tonem i tak samo kręcicie ogonami. Znam ja was.
Jan Karker wyszedł bez słowa. Dyrektor przysunął fotel do kominka i grzebał w tlących się węglach.
— Kanalie, łotry, obłudniki! Udają pokorę. Gdyby mieli moc i władzę, na proch starliby tego Dombi i na wiatr rozsypaliby jego kości, jak ja rozgrzebuję ten popiół. A dla nich nie egzystuje w dodatku owa kobieta, jako świetna nagroda w perspektywie. Myśmy oboje przebijali się przez rogatki dumy i wyniosłości — nie zapominajmy o tem. Jakaż to była nasza znajomość? Tak! Szatan ma nas w swojej opiece!