Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Fi, fi, patrzcie, jak to zhardział! Bądź sobie hardy, sokole, a ot ja pomówię o tobie z pewnymi przyjaciółmi, z którymi razem kradłeś i oszukiwałeś...
— Czy pani zamilknie nareszcie? I co za ochota gubić biednego chłopca? Pomyśl pani o swym wieku, pani Braun!
— A służba twoja dobra, Robie? Jak ci się powodzi, moje dziecko, co?
— Już też będzie mi się dobrze wiodło, jeżeli zacznę widywać się z panią. Idźże pani w swoją drogę.
— Jakże to, łotrze jeden! Zapierasz się starych swych przyjaciół? Dobrze. Jutro napędzę ci całą ich zgraję, a zobaczymy, co powiesz. Chodźmy, Alicyo. Bierz go licho!
— Zaczekaj, pani Braun. Za co się gniewasz? Nie chciałem ciebie obrazić. O Boże! Oto muszę tu stać z pańskim koniem zamiast go wyczyścić i nakarmić. A on wszystko odgadnie! Chodźcież. Postawię konia przy żłobie, a potem wysączymy buteleczkę — dobrze, pani Braun?
W dziesięć minut szanowne towarzystwo skręciło ku szynkowi i kazało sobie podać na ławę kamienną u wrót szklanki i butelkę.
— Zatem za zdrowie twego pana Karkera — czy jak? — ozwała się stara. — No, niechaj żyje!
— Alboż ja powiedziałem, jak nazywa się mój pan? — zapytał Tokarz, wytrzeszczając oczy.