Przejdź do zawartości

Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Morfin położył z ojcowską tkliwością wiolonczelę na kanapie i dał znak zapraszający. Na progu spotkał Henrykę Karker.
— Sama! O tej porze! Jan był tu rano. Nie stało się nic nowego? Ale nie — twarz pani nie zwiastuje nic złego. Nawet przeciwnie, jeśli się nie mylę.
— Może czytasz pan na mej twarzy nie właściwą, samolubną radość; ale niech tam — bądź co bądź przyszłam.
— Wyśmienicie! Egoizm byłby pani bardzo do twarzy, panno Karker; bieda tylko, że żaden fizyognomista nie znalazłby u pani rysów egoistycznych.
To mówiąc, podał jej krzesło, sam usiadł naprzeciw.
— Jan nie zapowiedział panu mej wizyty, a pan nie zdziwi się, że zjawiam się sama, gdy się dowie, po co. Chce pan poznać powód mych późnych odwiedzin?
— Proszę.
— Pan nie zajęty?
— Miałem zajęcie cały dzień. Świadkiem wiolonczela, której powierzam swe troski.
— Firma doszczętnie zbankrutowała?
— Doszczętnie.
— I nigdy nie wznowi handlowych obrotów?
— Nigdy!