Przejdź do zawartości

Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— O, nie bądź pan tak niecierpliwy — ozwała się stara — oczekujemy na człowieka, którego najpierw trzeba skneblować, przydusić, nakręcić...
— Cóż to znaczy?
— Zaczekaj pan chwilę! Wiemy, gdzie raki zimują, a com powiedziała, to święte. Będziesz pan miał połów. Gdyby się tylko opierał, już my mu potrafimy rozwiązać język.
Pan Dombi śledził ją okiem, gdy dopadła drzwi i zwrócił się do córki. Ale Alicya milczała, nie zważając nań.
— Jak mam was rozumieć? Jak się zdaje, czekacie na kogoś?
— Właśnie.
— Na człowieka, od którego spodziewacie się wydobyć wieść pożądaną?
— Właśnie.
— Czy go nie znam?
— Tss — syknęła stara. Po co pytać? Człowiek znajomy, ale nie powinien pana widzieć. Chłopczysko płochliwe i nie bąknąłby ani słówka. Schowamy pana za temi drzwiami i będzie pan widział i słyszał. Nie domagamy się i nie prosimy, żeby pan nam wierzył na słowo. Żywi pan wątpliwość, co do tego pokoju za drzwiami? Proszę zajrzeć.
Poświeciła łojowym niedopałkiem i pan Dombi ujrzał w istocie pusty pokój. Skinął, aby wyniosła światło.