Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie tu w każdym razie.
— Nie tu? A dla czego? Znajdą się i tu, jak sądzę, walory mocniejsze od pańskich pieniędzy. Cobyś pan naprzyklad sądził o zemście kobiety?
— Sądzę, że masz pani język zuchwały.
— Napróżno się dąsasz — odparła Alicya spokojnie — mówię tak, bo chcę, byś nas dokładnie poznał i zaufał. Zemsta kobiety tyleż waży w ubogiej lepiance, co w złoconym pałacu. Ja oddawna pałam zemstą. Przyczyny gniewu mego są takież mocne, jak pańskiego, a źródłem gniewu — ten sam człowiek.
Pan Dombi odskoczył i spojrzał na nią z największym podziwem.
— Tak, panie. Przepaść nas dzieli, a jednak prawdę mówię. Jak się to stało, nie warto wspominać: to moja tajemnica i nie narzucam jej nikomu. Chcę postawić pana z nim oko w oko, bo go śmiertelnie nienawidzę. Matka moja skąpa, uboga i pochopna do sprzedania wieści za pieniądze. To jej przemysł. Może pan jej zapłacić, ile wola — a nawet im więcej, tem lepiej. Lecz ja zabiegam nie dla pieniędzy i jest mi to wszystko jedno, za ile kupisz ten sekret. Dosyć. Mój zuchwały język nic więcej nie powie, choćbyś pan stał tu do jutra.
— Mówcież, co wiecie.