Przejdź do zawartości

Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

badań meteorologicznych i serce mu się ściskało, gdy wsłuchiwał się w odgłosy burzy. Szalała ona ze zdwojoną siłą; perspektywa okolicy nie wróżyła nic dobrego. W brudnych klatkach pod jego nogami gołębie Tokarza gruchały jakimś złowróżbnym tonem. Drewniany miczman z teleskopem przy oku, zaledwie widzialny od ulicy, jęczał i stękał na swej zardzewiałej pętlicy a wiatr przenikliwy z jakimś złośliwym śmiechem gnębił go bez litości. Powoli zszedł znów do bawialni, usiadł w fotelu koło kominka, szukał nadziei w roznieconym ogniu, lecz nie znajdował, choć płomień gorzał jaskrawo. Zapalił fajkę, puścił kłęby dymu, ale i w kółkach jego nie ujrzał nadziei. Nalał sobie szklankę grogu — i w tem jednak nie znalazł pociechy, zostawił ją więc niedopitą. Parę razy przeszedł się po sklepie i dumania powiedziały mu wyraźnie, że wszelka nadzieja stracona na dnie morskiem. Burza srożyła się z niezwykłą wściekłością i wicher nie milknął ani na chwilę. Drewniany miczman stał teraz na stole. Kapitan suszył go swymi rękawami, pogrążony w rozmyślaniu. Tokarz siedział obok i patrzył szeroko otwartemi oczami na swego pana, pytając siebie w duchu, dla czego ma tak niespokojne sumienie. Bez wątpienia — myślał — wiele zbrodni obarcza tę duszę i ofiary zabójstw tak go dręczą. W tem rozległo się stukanie i obudziło zamyślonych.