Przejdź do zawartości

Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lował w wysiłkach, a Paweł obecnie głowa rodu, bo cóż takiego ja? Nic albo prawie nic.
— Nie mów tak, moja droga, cóż znowu?
— A zatem mówię ci, Paweł ma obowiązek w tym razie uczynić wysiłek i niechby on serce me jak sztylet zranił, z góry go błogosławię. O, mój Boże, słaba jestem i mam naturę dziecka. Dla czego w mej piersi serce nie marmur czy też po prostu kamień z ulicznego bruku...
— Nie mów tak, moja najdroższa, cóż znowu?
— Tak czy owak, z radością przekonywam się, że Paweł pozostał wierny tradycyi rodzinnej, choć i wpierw nie wątpiłam o tem. Dombi zawsze pozostanie Dombim — i radabym wiedzieć, kto śmiałby inaczej o tem sądzić? Jednego tylko pragnę, aby i ona stała się godną tego nazwiska.
Pannę Toks na seryo zastanowił głos i wyraz twarzy przyjaciółki. Siadła obok niej z zamiarem pocieszenia i ukojenia.
— Daruj mi, droga Luizo, że pozwolę sobie uczynić jedną uwagę. Zdaje mi się, że kuzynka twoja rokuje na przyszłość wielkie nadzieje.
— Lukrecyo, nie pojęłaś mnie. Może nie wyraziłam się dość jasno. Uwagi moje nie odnosiły się do Florentyny. Osoba, któraby powinna stać się godną nazwiska — to druga żona mego brata Pawła Dombi. Zawrzeć po-