Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Muszę odwiedzić wuja Waltera, zanim wyjadę do Skettlsów. Muszę zaraz widzieć się z wujem Waltera. Chodźmy, Zuzanno.
Obie ubrały się naprędce i pobiegły do drewnianego miczmana. Florcię dręczył niepokój. Uważała się za niewinną sprawczynię wyjazdu i niebezpieczeństw Waltera. Chorągiewki na szczytach świątyń i na dachach, niby duchy złowieszcze, tajemniczo szeptały jej o groźnych burzach i z przerażeniem wyobrażała sobie rozbicie okrętu, krzyk i jęki tonących, uczepionych za deski i pochłanianych przez morskie wiry. Zdawało się jej, że przeprzechodnie opowiadają sobie o katastrofie Syna i Następcy i o śmierci całej załogi. Może teraz właśnie szaleje na oceanie groźna burza, bo oto chmury mkną tak szybko po widnokręgu.
Nakoniec zbliżyły się do miczmana. Przystanęły zatrzymane tłumem ludzi i z niejakiem zdziwieniem ujrzały przy drzwiach pyzatego malca, gapiącego się na obłoki: dwa palce wetknął w usta i gwizdał przeraźliwie na stado gołębi, wysoko w górze się wijących.
— To starszy syn pani Ryczards — troska i zmartwienie jej życia. Florcia już słyszała od Polli o powrocie syna marnotrawnego na dobrą drogę i spodziewała się zastać go w domu wuja Waltera.