nemi, gęstemi brwiami; zamiast prawej ręki sterczał z płaszcza kikut a w lewej ręce tkwiła gruba pałka, pełna szyszek i narośli, jak jego nos. Szyję zdobiła ogromna czarna, jedwabna chustka, a wysoki kołnierzyk koszuli był tak gruby i wielki, że wydawał się żaglem. Był to właśnie gość, na którego oczekiwała trzecia szklanka, o czem doskonale wiedział. Powiesił na gwoździu za drzwiami swój płaszcz i twardy włochaty filcowy kapelusz, od którego na czole pojawiła się czerwonawa pręga, jakby od szczypców żelaznych, wziął krzesło, przybliżył do stołu i usiadł naprost szklanki. Gościa tego zwano kapitanem. Twarz ogorzała i surowa wyjaśniła się, gdy uściskiem dłoni witał wuja i młodzieńca; nie był widocznie gadatliwy, wyrażając lakonicznie swe myśli.
— No, cóż? — zapytał.
— Wszystko dobrze — odrzekł Salomon, podsuwając wino.
Gość wzniósł butelkę i starannie zbadawszy, ozwał się:
— Ta?
— Ta sama.
Wtedy kapitan napełnił szklankę i pogwizdując melodyę, rozmyślał o niezwyczajnem święcie.
— Walterze — mówił, gładząc kikutem rzadkie włosy i wskazując Salomona. — Naśladuj go, kochaj, szanuj i bądź posłuszny. Znajdź
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/76
Wygląd
Ta strona została przepisana.