Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/320

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Cóż, Florciu? Teraz już chyba jutro. Czy przyszła?
— Ktoś zdaje się poszedł po nią. Może Zuzanna.
Paweł zamknął oczy i zdawało mu się, jak gdyby mówiono, że wnet powróci. Ale już nie otwierał oczu, żeby się przekonać. Zuzanna dotrzymała słowa, na schodach dały się słyszeć kroki. Pawełek obudził się i usiadł na łóżeczku. Ujrzał wszystkich, ujrzał i poznał. Znikła mgła, która mu przesłaniała oczy. Witał każdego po imieniu.
— A to kto? Czy nie dawna moja niania? — pytał, wpatrując się z promiennym uśmiechem w twarz wchodzącej kobiety.
O tak, tak! Obca przy spojrzeniu na niego nie zalałaby się tak gorzkiemi, beznadziejnemi łzami, nie nazywałaby go swem miłem dziecięciem, swym biednym, więdniejącym kwiatuszkiem. Żadna inna kobieta u jego łoża nie podnosiłaby do ust swych i serca zeschłej rączki. Żadna inna w nadmiarze rozczulenia i litości nie byłaby w stanie tak o wszystkich i wszystkiem na świecie zapomnieć, prócz Pawełka i Florci.
— Ach, Florciu, najdroższa Florciu! Jakie dobre i słodkie jej spojrzenie. Jakim szczęśliwy, że znów ją widzę. Nie odchodź stąd, dawna moja nianiu! Pozostań tu!
Wtem wymieniono imię, znane Pawełkowi i w lot je usłyszał.