Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chem. — A przytem mam też zaszczyt być matką!
— I jaką matką! — zauważył pan Dombi z ukłonem w kierunku miss Kornelii.
— Gdyby do tego udało mi się zapoznać z Cyceronem, zaprzyjaźnić się z nim i pogawędzić w Tusculum — urocze Tusculum — umarłabym spokojnie.
Naukowy entuzyazm, jak wiadomo, zaraźliwy. Pan Dombi napoły uwierzył i nawet pani Pipczyn, choć w ogóle nie nawykła dobrze sądzić o ludziach, blizką była wiary, że Cycero w istocie był wybornym człowiekiem i gdyby go przekorny los był z nim zetknął, szlachetny jej małżonek zapewne nie byłby karku skręcił w peruwiańskich kopalniach pod osłoną tego geniuszu. Kornelia wymownie spoglądała przez okulary na pana Dombi, jak gdyby płonęła żądzą zacytowania kilku ustępów tego geniusza. Lecz niespodziane pukanie we drzwi przeszkodziło wykonać ten zamiar.
— Kto tam? — spytał doktór. — Wejdź, Tuts, wejdź. Masz przed sobą pana Dombi.
Tuts ukłonił się.
— Co za dziwny zbieg okoliczności — ciągnął doktor. — Przed nami oto początek i koniec, alfa i omega. To jest głowa naszego zakładu, panie Dombi.
Nie tylko głowa, lecz i barki, mógłby dodać doktor, gdyż młody Tuts był olbrzymiego