Przejdź do zawartości

Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dziecię siedziało na stole z wyrazem zaciekawienia i mimowolnego smutku. Spoglądało na doktora i nerwowo jedną rączką uderzało się w kolano, jak gdyby łzy je dusiły i pragnęło je stłumić. Lecz druga rączka wysuwała się dalej i dalej, aż spokojnie ułożyła się na szyi Florci. „Oto“ dla czego chciałbym zostać dzieckiem“ — mówiły jego oczy i łzy, długo tłumione, strumieniem spłynęły z oczu.
— Pani Pipczyn — rzekł ojciec z żalem — bardzo mi przykro na to patrzeć.
— Opuść go pan, panie Dombi, opuść go — rzekła stara.
— Nic to. Nic — przerwał doktor. — Wkrótce pochłoną go nowe wrażenia, nowe troski. Postaramy się o to. Chcielibyśmy, panie Dombi, żeby mały nasz przyjaciel nabył...
— Wszelkiego rodzaju wiedzy, szanowny doktorze — odrzekł pan Dombi.
— Właśnie. Wzbogacimy różnego rodzaju wiadomościami naszego małego przyjaciela i prędko posuniemy go naprzód. Za to ręczy moje doświadczenie. Pan, zdaje mi się, utrzymywałeś, że syn pański — to jeszcze dziewicza gleba?
— Nieco sposobił się w domu i u tej ledi. Prócz tych wstępnych wiadomości Paweł niczego się na seryo nie uczył.
— Zresztą — zauważył Blimber — to nawet przyjemniej rozpoczynać edukacyę od podstaw.