Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Prawie — dodało dziecko.
Nawet wzruszenie dziecinne nie zdołało zetrzeć naiwnego i rozczulającego wyrazu, jaki słowom towarzyszył.
Na twarzy pana Dombi odbiła się przykrość, lecz w tej chwili drzwi się rozwarły i oblicze jego natychmiast powlokło się powagą.
— Czy doktor Blimber u siebie?
— W domu — odrzekł służący, spoglądając na Pawełka jak na mysz, ujętą w pułapkę. Twarz sługi miała maskę wiecznego uśmiechu. Lecz pani Pipczyn rozgniewała się.
— Jak śmiesz uśmiechać się? Za kogo mnie bierzesz?
— Ja się nie śmieję.
— Brutal! Idź oznajmić, że przybył pan Dombi!
Służący wrócił za chwilę i wprowadził gości do gabinetu doktora.
— Znowu uśmiechasz się — zauważyła pani Pipczyn.
— Ależ ja wcale się nie śmieję, proszę pani.
— Co to pani? — odezwał się pan Dombi. Proszę się uspokoić.
Pani Pipczyn przycichła, lecz mijając służącego, mruknęła: „uu! co za wstrętna gęba!“ Niewinne człeczysko o mało się nie rozpłakało od tego komplementu. Była to wcielona pokora i dobroć; lecz pani Pipczyn miała zwyczaj napadać na wszystkich pokornych ludzi.