wszystkie niedole życia; we cztery przejmował się pełnemi goryczy uczuciami względem krewnych i opiekunów; w pięć — stawał się zupełnym mizantropem; w pół roku zaczynał zazdrościć bezdennej otchłani Kwintusa Kurcyusza, a z końcem roku osiągał stanowczą, niezmienną pewność, że wszystkie marzenia poetów i wywody mędrców były zbiorem słów i prawideł gramatycznych bez jakiegokolwiek wewnętrznego znaczenia i sensu.
A mimo tego rozkwitał, zabójczo rozkwitał latami w ogromnej wychowawczej cieplarni i sława mądrego doktora dosięgała niezmiernej wyżyny, gdy wysyłał nareszcie swe mroźne rośliny do ich stron ojczystych, pod dachy krewnych i przyjaciół.
Raz na progu domu doktora stanął z drżeniem serca Pawełek, za jedną rączkę prowadzony przez ojca, za drugą przez Florcię. Z tyłu, niby kruk złowieszczy, kroczyła pani Pipczyn ze swym czarnym pióropuszem i garbatym nosem. Dyszała ze zmęczenia, bo pan Dombi, pełen wielkich dum, szedł prędko. Krztusząc się i sapiąc, wykrakała ochrypłym głosem, żeby otwarto drzwi.
— Oto, drogi Pawle — rzekł pan Dombi górnym tonem — oto istotny sposób zdobycia pieniędzy i stania się prawdziwym Dombi i Synem. Tyś już prawie dorosły.