Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dziecko poznawało matkę, tego nie wiem, ale napewno wiem, że nocami opiekowała się Betsy Dżen zmarła matka! Może pani myśli, że to bajka. Niech pani sobie myśli, ja się nie gniewam. Nawet radzę pani uważać to za bajkę: będzie pani raźniej na tym przekl... daruje pani — na tym przeklętym cmentarzu, na którym żyjemy. Pawełkowi, zdaje się, coś się przyśniło. Niech mu pani natrze kark, panno Berry.
— A zatem pani myśli, że i do niego także przychodzi matka?
— Betsy Dżen — ciągnęła najpoważniej Wikkem — wyschła jak deska i straciła pozór dziecinny, jak on. Patrzę na nią bywało a ona siedzi, siedzi i myśli nie wiedzieć o czem, jak on. Przemawiam do niej bywało, a ona spogląda na mnie, jak staruszka, jak on.
— Czy córka pani wujaszka żyje?
— Żyje, Bóg z nią, wyszła za bronzownika — mówiła z powagą Wikkem — ona żyje.
Sprawiło to takie wrażenie, jak gdyby ktoś inny umarł i Berry zapytała: kto taki?
— Nie chciałbym pani niepokoić — mówiła Wikkem poważnie. — Proszę się nie dopytywać.
Było to dobrym środkiem do naglenia o odpowiedź. Berry nalegała. Wikkem po pewnej chwili obejrzała się, popatrzyła na Pawełka i tajemniczo rzekła: