Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

częło się przebijać przez matową szybę, zwolna udał się do swej sypialni.
Nazajutrz pani Czykk i panna Toks, zaproszone na naradę, przyszły na obiad. Zaledwie się zjawiły, pan Dombi bez wstępu zagaił naradę pytaniem:
— Co się dzieje z Pawełkiem? Co myśli o nim pan Pilkins? Dziecko wcale nie jest tak zdrowe, jakby można było sobie życzyć.
— Podziwiam twą przenikliwość, drogi Pawle — odrzekła pani Czykk. — Odrazu odgadłeś całą prawdę. O, tak. Maleństwo wcale nie tak zdrowe, jakby tego pragnąć można. Władze umysłowe rozwijają się niezmiernie szybko, a wątły organizm zaledwie może znieść polot wzniosłej duszy. Boże, jak mądrze, jak roztropnie mówi to cudowne dziecko. Nie do wiary! Nie do pojęcia! Czy przypominasz sobie Lukrecyo, jak rozprawiał wczoraj o pogrzebie?
— Otoż o to właśnie chodzi — przerwał pan Dombi — że ktoś na górze nasuwa memu synowi niewłaściwe myśli. Wczoraj wieczorem zaczął ze mną rozmowę o swych kościach. Chciałbym wiedzieć, co komu do kości mego syna? Wszakże to nie szkielet?
— Jak to być może! — z przestrachem zawołała pani Czykk.
— Spodziewam się! A tu znowu pogrzeb! Kto śmie mówić synowi memu o pogrzebie? Czyśmy to grabarze?