Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dama górnej sfery. O tem nieraz wzmianki czynił w klubie, dając sobie dziwaczne epitety, mające dowodzić dowcipu. Nazywał się starym, sędziwym, staruszkiem, starcem — a równocześnie przekręcał własne imię Józefa.
— Józef Bagstok, panie — mówił, wymachując laską — wart tuzina takich, jak pan. Gdyby wśród was było więcej z gatunku Bagstoków, byłoby niezgorzej. — Stary Józio mądry, panie; prędko miałby żonkę, gdyby zechciał. Lecz u Józwy serce kamienne, pierś stalowa. Nie zwiedziesz go, panie; oho: stary Józefek dyabelnie chytry! Po tej deklaracyi ze stalowej piersi rozlegały się syczące jakieś brzmienia, czerwone oblicze stawało się purpurowem a oczy — zdawało się z orbit wyskoczą.
Bez względu na te pochwały dla własnej osoby major był egoistą. Organ trawienia rozwinął się u niego o wiele silniej, niż serce. Nawet mu się w głowie nie mogło pomieścić, żeby ktoś mógł go lekceważyć, a tembardziej, żeby mogła go lekceważyć panna Toks, która — bez wątpienia — musiała się zachwycać mężnym wojakiem.
Tymczasem panna Toks jak gdyby zapominała o synu Marsa. Zaczęła go zaniedbywać wkrótce po znalezieniu rodziny Tudli. Trwała w swej niepamięci po chrzcinach, i rosło to zapomnienie jakby na procencie składanym. Coś innego pochłaniało jej zajęcie.