szronu, a przy świetle ognia zamarznięte faworyty mieniły się barwami tęczy.
— Widzisz, Dot — mówił wolno, odwiązując szalik ze szyi i grzejąc ręce przy ognisku; pogoda nie wiosenna naturalnie. Nic więc dziwnego, żem tak przeziąbł.
— Chciałabym, Janie, żebyś mnie nie nazywał „Dot.“ Nie lubię tego, przerwała pani Piribingl, w sposób, który widocznie przeczył jej słowom.
— A cóż ty jesteś, jeżeli nie Dot[1]? — odpowiedział Jan, z uśmiechem przyglądając się jej od stóp do głowy i obejmując ją wpół z taką delikatnością, na jaką tylko zdobyć się mogła jego ogromna muskularna ręka. Ty jesteś kropka, na rękach zaś ma ta kropka — tu spojrzał na dzieciątko — nie, nie powiem, aby nie powiedzieć w złą godzinę; a już, już chciałem zażartować. Zdaje się, że nigdy nie byłem tak blizkim żartu.
Według swego własnego mniemania często „ledwo — ledwo“ nie zrobił tego lub owego, ten ociężały, cichy, uczciwy Jan; taki ogromny, a tak delikatny sercem, taki gruby na pozór, a miękki duszą, taki nierozmowny przy obcych, a wesoły w domu, taki tępy głową, a dobry uczuciem. O matko przyrodo, obdarz twe dzieci tą szczerą poezyą serca, jaka kryła się w piersi
- ↑ „Kropka.“