Strona:PL Karel Čapek - Zwyczajne życie.pdf/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bolesne drgnienie i leżałby między szynami twarzą ku niebu. Oczywiście, zwarjowany kapitan z rewolwerem w ręku — — — Zanieście tego psa do lampiarni. Czterej kolejarze wloką to ciało. Jezusie, jaki ciężki jest człowiek nieżywy!
W owym czasie poeta byłby umarł już dawno, zapiwszy się na śmierć! Umierałby w szpitalu, obrzękły i straszny. Cóż to tak szeleszcze? Palmy kokosowe, czy skrzydła? Modli się za niego siostra miłosierdzia i trzyma go za ręce, aby się tak nie rzucały w napadzie białej gorączki. Siostrzyczko, siostruniu, jak to jest dalej: — Aniele boży, stróżu mój — — —?
A romantyk? Jak to romantyk. Cośby się tam skrupiło, jakie wielkie nieszczęście, jakaś olbrzymia katastrofa. On sam umierałby zapewne dla tej pięknej cudzoziemki. Jego głowa spoczywałaby na jej kolanach, on zaś szeptałby: Ne pleurez pas, madame — — — Taki byłby prawdziwy koniec, bo takie właśnie są prawdziwe i całe żywoty, jakie być powinny.
I to już wszyscy. I wszyscy już poumierali? Ach tak, pozostaje jeszcze ten biedaczyna boży. Nie, on nie umarł, bo zapewne jest wieczny. Zawsze bywał tam, gdzie się kończy wszystko. Więc może będzie przy zakończeniu wszystkiego i będzie się przyglądał.