Strona:PL Karel Čapek-Boża męka.pdf/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Kwiczała uśmiechał się wymuszenie. Było mu niedobrze w tym dusznym pokoju, gdzie czuł mdły i nudny zapach kataplazmów, moczu, herbaty i jaj.
Niegolona broda Matysa i jego nienaturalnie płonące oczy zrobiły na Kwiczale niemiłe wrażenie.
Żałował, że zapomniał przynieść soczystych chłodnych pomarańcz, albo wielkiej wiązanki kwiatów. Położyłby to na nocnym stoliku pomiędzy pomiętemi chusteczkami, resztkami jedzenia i nieczytanemi książkami.
Wkońcu zmogła go mdła ckliwość.
Próbował być wesołym. Opowiadał jakieś nowiny i był zły na siebie, że jego głos jest obcy i czemś niepotrzebnem przesiąknięty.
Czuł oparte na sobie oczy chorego — uważne, a przecież odległe. I połknął swoje nowinki. I pragnął uciec.
Matys wypytywał się o znajomych. Ale Kwiczała wyczuł w tych zapytaniach osobliwy pogląd chorego na zdrowych i odpowiadał niewiele.
Wkońcu temat wyczerpał się.
Otworzyć przynajmniej okno!
Posłuchać, co się dzieje na dworze!
Przenieść tam choćby cząsteczkę siebie!
Kwiczała był posępny i unikał uporczywego, nieprzytomnego wzroku przyjaciela. Unikał