Przejdź do zawartości

Strona:PL Julian Ejsmond - W puszczy.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

puszyste wierzchołki chmurnych zwałów, podobne do świetlanych przełęczy widmowych gór...
W jego zimnem, złem świetle szubienica przybrała jakieś niesamowite kształty, a wiszący na niej trup zdawał się na coś czekać...
Księżyc wznosił się coraz wyżej, malejąc i ze złotego stając się coraz bardziej srebrzystym. Ciemny błękit nieba przybrał stalowe tony.
Aż przejrzał się księżyc wschodzący w wodach, zapalił w nich płomienie i wysrebrzył mgły, snujące się nad moczarami. Rozpoczęły za nim czarne chmury uskrzydloną pogoń, dognały go, opętały. Był już jak wielka, jasna perła na czarnym płaszczu nocy...
A wiszący trup na szubienicy ciągle czekał na coś strasznego, na coś straszniejszego od śmierci...

*

I doczekał się wreszcie... Od samego już rana ku szubienicy poczęły ściągać