Przejdź do zawartości

Strona:PL Julian Ejsmond - W puszczy.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Złote olśnienie błyskawicy przedarło mrok. Potoczył się grzmot, jak rozgłośne przewalanie kamieni...
Poczem na zachodzie ukazał się blado-złoty, świetlisty pas błękitu...
Na szubienicy wisiał już trup...
Wiatr ustał, jak zaczarowany. Na zachodzie z serca chmur wytrysnął złoty potok światłości...
W fiołkowych cieniach odchodzącej burzy dygotały ostatnie błyskawice... Powoli przybierały one barwę lazurową i wsiąkały w przydymiony błękit zmierzchu...
Gdzieś zdaleka odezwało się krakanie kruków — i też rozpłynęło się w zmierzchu...

*

Mrok nieprzejrzany otulił ziemię. Chmurne obłoki przesłoniły niebo.
I nagle jeden z nich począł zapalać się bladem złotem. Podobny był do złotej chusty, rzuconej na czarne tło sklepienia.
Z za niego powoli wysunął się księżyc niski, wielki, promienny. Wytoczył się, jak ognista kula ku górze. Rozświetlił blaskiem