Przejdź do zawartości

Strona:PL Julian Ejsmond - W puszczy.djvu/036

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



W dzikim ostępie poleskim śród niebotycznych wywrotów, w sercu dziewiczej gęstwiny przyszedł na świat o zimowym poranku.
Był jeden z tych dni styczniowych, w które puszcza zda się krainą czarodziejską z białej bajki. Ośnieżone drzewa skrzyły i lśniły tysiącem barw. Ich biel promieniała fioletem, purpurą i złotem żywych iskier słonecznych... Śnieg rumienił się pod pieszczotą słońca różowym odblaskiem, modre cienie znaczyły miejsca, gdzie gęstwina broniła dostępu jasnym promieniom... Był jeden z tych cudnych dni zimowych, w których bór taki jest biały — jakgdyby był niepokalany, a taki promienny — jakby był szczęśliwy...
Słoneczne miał pierwsze dzieciństwo — jak ten zimowy dzień, a pieszczoty