Przejdź do zawartości

Strona:PL Julian Ejsmond - Patrząc na moich synków.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.


PATRZĄC NA MOICH SYNKOW.

Będę dzisiaj z wami rozmawiał kochane radjosłuchaczki i mili radjosłuchacze — „patrząc na moich chłopców”. I dlatego będę rozmawiał z uśmiechem. Nie wątpię, że jeślibym was widział, to bym też się miło uśmiechał, ale was przez radjo nie widzę, więc uśmiecham się „patrząc na moich bębnów“.
Jeden z nich ma 9 lat, a drugi — 7. Z nas trzech ja jestem największy łobuz, chociaż jestem od nich trochę starszy. Nie mówię o dzieciach „moje pociechy“, bo jeśli komuś, tak jak mnie, dane jest wielkie szczęście, że ma dobre dzieci — nie ma się po czem pocieszać.
Dobre dziecko łączy w sobie wszystkie radości wiosny, kwiatów, słońca i wesołych ptaszków. Raduje się, kwitnie promienieje, szczebioce. Czasem figluje, broi, psoci. Nigdy nikomu nie dokucza, nigdy nikogo nie martwi. Gdyby słońce psociło, czybyśmy mu za to dawali po łapach? A przecież słońce nieraz psoci! Gdyby ptaszki szczebiotały za głośno, czybyśmy je za to karali? A przecież ptaszki nieraz szczebiocą za głośno!
Śmiech dziecka jest najradośniejszym głosem świata. Gdyby na wielkim świecie zabrakło tego głosiku — byłoby smutno i źle, mimo wszystkich pieśni ptaszęcych, mimo szumu drzew i zapachu kwiatów. Ten jeden mały głosik raduje i ulepsza świat.