Strona:PL Jules Verne - Zamek w Karpatach.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 156 —

ledwie doszliśmy tu w dzień jasny!.. Przebacz mi pan, jeśli nalegam.
— Masz słuszność Rotzko, chodźmy już... — odpowiedział Franciszek, lecz zdawało się, że jakaś niewidzialna siła zatrzymuje go w miejscu.
Czyżby go także coś trzymało za nogi, jak doktora Pataka?... Ale nie, nogi jego były zupełnie swobodne; mógłby ruszać się jak chciał, lecz nie miał ochoty się oddalić.
— Czy pan idzie, panie hrabio? — zapytał raz jeszcze Rotzko.
— Idę, idę, — odpowiedział Franciszek, lecz stał wciąż.
Zmrok zalegał już płaskowzgórze Orgall; budynek rzucał długi cień, a kształty zamku majaczyły teraz w niewyraźnych zarysach. Wkrótce cienie nocy zakryją wszystko, jeśli żadne światło, nie zabłyśnie w wązkich oknach wieży.
— Proszę pana... chodźmy! — powtarzał Rotzko.
I Franciszek już chciał się zastosować do jego prośby, gdy na tarasie nad basztą, tam gdzie się wznosił buk legendowy, ukazała się jakaś postać...
Franciszek przypatrywał jej się uważnie... Była to kobieta, ubrana w białą szatę, z rozpusczonymi włosami. Szła zwolna, wyciągając przed sobą ręce.