Strona:PL Jules Barbey d’Aurévilly - Kawaler Des Touches.pdf/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zawsze tak samo bezludne, lecz na ulicy... tam, na ulicy znowu czekało nas niebezpieczeństwo.
A przecie wszystko szło nam, jak z płatka! Des Touches był w naszych rękach! Księżyc wyglądał już tylko, jak oko w trupiej głowie: nie oświecał nieba, lecz raczej był na niem ciemną plamą. Mgła zaś poczynała się rozsnuwać pomiędzy nami, a wszystkiem, jak gdyby rodzaj jedwabnej przesłony... Kształty domów roztapiały się w tumanie.
I znowu szliśmy przez te same ulice, co pierwej, równie puste, jak wprzód. Co za dziwny skład rzeczy! Sprawiało o wrażenie czarów. Miasto nieruchome, pogrążone we śnie, wyglądało jak zaklęte. Gdyśmy przechodzili przez ulicę pod domem owej staruszki, co wylewała z miednicy, zastaliśmy ją jeszcze na tem samem miejscu, wylewała ciągle jeszcze tym samym powolnym ruchem. Wprawdzie nie widzieliśmy jej tak wyraźnie, jak pierwej, z powodu mgły, lecz słyszeliśmy, iż bez ustanku powtarza przytłumionym, żałosnym głosem swoje: Baczność! bo woda!“ Istny posąg mówiący. Czyliżby jej zawodzenia nie przerwało nawet i to, co nagle doleciało nam do uszu? W ogromnej ciszy, zalegającej miasto, huknął wystrzał...
— Broń w pogotowiu, Mości Panowie, i czuj duch!“ — rzekł Imci Pan Jakub.
— „Baczność, bo kulki!“ — odezwał się Desfontaines — „to już nie Baczność, bo woda.“