tami, oraz małem, przybitem do ściany lusterkiem, kosztującem ze dwanaście szylingów, nic tam więcej nie było. Co się znajdowało po drugiej stronie, nikt nigdy się nie przekonał, ale z zewnętrznego wyglądu Jörgensona można było wnioskować, że jest tam i komplet brzytew.
Wybudowanie tego prymitywnego domku na pokładzie było raczej kwestją konwenansu niż konieczności. Wypadało aby biali mieli na statku miejsce wyłącznie dla siebie przeznaczone, ale Lingard mógł z całą ścisłością powiedzieć pani Travers, że nie spał tam ani razu. Przyzwyczaił się sypiać na pokładzie. A co się tyczy Jörgensona, musiał spać bardzo mało, o ile wogóle sypiał. Można było powiedzieć, że raczej nawiedzał Emmę, aniżeli nią dowodził. Biała jego postać migała tu i tam nocą, lub też godzinami stała w milczeniu, wpatrując się w posępne błyski laguny. Oczy pana Traversa przyzwyczajały się stopniowo do półmroku panującego w izdebce i mogły już teraz rozróżnić w postaci Edyty nie tylko obfitość włosów barwy miodu. Widział teraz jej twarz, ciemne brwi i oczy, które w półmroku wydawały się zupełnie czarnemi. Rzekł:
— Nie mogłabyś tu się zamknąć. Niema tu ani zamka, ani zasówki.
— Tak? Nie zauważyłam. Umiałabym się bronić bez zamków i zasówek.
— Miło mi to usłyszeć — rzekł pan Travers posępnym tonem i umilkł znów, obserwując kobietę siedzącą w fotelu. — Widzę że pofolgowałaś swemu zamiłowaniu do fantastycznych kostjumów — ciągnął z lekką ironją.
Pani Travers splotła ręce na karku. Szerokie jej
Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/74
Ta strona została skorygowana.