Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rękawy zsunęły się i obnażyły ramiona aż do pleców. Miała na sobie cienką, bawełnianą kurtkę malajską bez kołnierza, wyciętą głęboko u szyi i zapiętą w górze na srebrne, cyzelowane klamry. Zamiast jachtowej spódniczki, włożyła błękitny sarong w kwiaty, haftowany złotemi nićmi. Oczy pana Traversa, wędrując zwolna wdół, przylgnęły do błyszczącego podbicia niecierpliwej nogi, obutej w lekki, skórzany sandał.
— Nie zabrałam żadnej sukni prócz tej, którą miałam na sobie — rzekła pani Travers. — Mój jachtowy kostjum jest za ciężki. Nie mogłam w nim wytrzymać. Byłam zupełnie mokra od rosy po przyjeździe. Więc kiedy mi pokazano te rzeczy i kiedy je obejrzałam...
— Zjawiły się przez zaklęcie — mruknął pan Travers głosem za ciężkim na ironję.
— Nie. Pochodzą z tej skrzyni. Są tam bardzo piękne tkaniny.
— Nie mam co do tego wątpliwości — rzekł pan Travers. — Ten człowiek napewno jest zdolny do łupienia krajowców... — Siadł ciężko na skrzyni. — Twój kostjum świetnie jest zastosowany do tej farsy — ciągnął. — A czy masz zamiar nosić go w biały dzień na pokładzie?
— O tak. D’Alcacer już mię w nim widział i nie wyglądał na zgorszonego.
— Powinnaś się postarać — rzekł pan Travers — aby ci podarowano parę bransolet na nogi; będziesz mogła pobrzękiwać niemi, chodząc.
— Bransolety nie są konieczne — odpowiedziała zmęczonym głosem z oczami skierowanemi gdzieś w górę, jak gdyby nie chciała porzucić swego marzenia. Pan Travers zaniechał tego tematu i spytał:
— Jakże długo będzie trwała ta farsa?