Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jeszcze!“ wyszeptała. Ciemna i mglista sylweta d’Alcacera stała się mniej wyraźną. Zobaczył jej znak i cofnął się wgłąb klatki.
— Tak, dziś w nocy — powtórzył Lingard. — Teraz, odrazu, w tej godzinie, w tej chwili — szeptał gwałtownie, następując na cofającą się panią Travers. Poczuła że chwycił ją szybko za ramię. — Czy pani nie rozumie, że jeśli to ma odnieść jakiś skutek, jeśli nie mają być wydani poprostu na rzeź, musi to się stać póki jeszcze ciemno na brzegu, póki uzbrojona, wrzaskliwa tłuszcza nie podpłynie do nas w łodziach. Tak. Musi się to stać w przeciągu godziny, abym kołatał do wrót Belaraba, gdy cała osada jeszcze spać będzie.
Pani Travers nie myślała wcale protestować. Nie mogła na razie wymówić ani słowa. Ten człowiek był niezmiernie gwałtowny; puścił jej ramię równie nagle jak je pochwycił (wśród wzburzenia mignęła jej myśl, dziwaczna w tych okolicznościach, że z pewnością jutro będzie siniak w tem miejscu), a jednocześnie skrucha zabrzmiała w jego szepcie.
— A nawet i teraz jest prawie zapóźno! Droga była przede mną wyraźna, ale zobaczyłem na niej panią i serce moje upadło. Czułem w sobie pustkę i nie śmiałem spojrzeć pani w twarz. Pani mi musi wybaczyć. Nie, nie miałem prawa wątpić o pani ani przez chwilę. Mam uczucie iż powinienem paść na kolana i błagać o przebaczenie, że zapomniałem czem pani jest, że się ośmieliłem zapomnieć.
— Ależ o co chodzi, Królu Tomie?
— Wydaje mi się, że zgrzeszyłem — posłyszała. Chwycił ją za ramiona, obrócił, pociągnął parę kroków naprzód. Ręce jego były ciężkie, a siła nieod-